Tamara L. Od Autora-Reżysera

W Teatrze Współczesnym we Wrocławiu wprowadziliśmy kiedyś obyczaj popremierowych spotkań w teatrze, w gronie obsady i współpracowników, uzupełnianym o najbliższych przyjaciół. Miałem przywilej i obowiązek otwierania tych spotkań i dziękowania każdemu za wkład pracy. Moją troską, a nawet przedmiotem niepokoju było zawsze, aby wymienić wszystkich i nikogo nie pominąć.

Pamiętam, jak po premierze Dżumy poświęciłem także dużo miejsca nieobecnym - tym naszym przyjaciołom, którzy dopomogli nam wtedy przepchnąć przedstawienie przez cenzuralne przeszkody (otrzymaliśmy zresztą zgodę na zagranie tylko dwa razy, dopiero potem i te bariery udało się - na jakiś czas - pokonać), dziękowałem też wrocławskiej publiczności, która swoją energią, zachętą i poparciem stanowiła o sensie naszej pracy. Uświadomiłem sobie wtedy, nie po raz pierwszy zresztą, ale w jakiś ogromnie przejmujący sposób, że teatr jest obszarem wymiany i wspólnoty: jego jądrem jest spotkanie aktorów i widzów w czasie danego spektaklu, to spotkanie przygotowują reżyser, scenograf i dziesiątki ludzi zaangażowanych w realizację spektaklu - twórców, techników, rzemieślników, administratorów, organizatorów. Ale przecież udział w teatralnym spotkaniu mają nie tylko widzowie obecni na premierze. Potencjalnie maja go także ci wszyscy, którzy będą widowisko oglądać w czasie kolejnych wieczorów, a także ci, którzy o nim będą mówić, dyskutować, pisać. W przedstawieniu teatralnym wytwarza się jakaś ogromna, liczna, otwarta, poszerzająca się nieustannie wspólnota. Jej energia wibruje ze szczególną intensywnością w dniu premiery, ale i po niej trwa, nawet często rośnie.

Tak jak kiedyś we Wrocławiu, odczuwam teraz z Toronto, potrzebę podziękowania wszystkim. Z niepokojem, że może kogoś pominę i z radością, że jest tak bardzo wiele osób, którym pragnę podziękować.

Pierwszą z nich jest Maria Nowotarska. Ona jest źródłem każdego świetnego pomysłu i ona niezawodnie doprowadza do szczęśliwej realizacji nieprawdopodobną ilość artystycznych zamierzeń, jest zaczynem i uczestniczką każdej ciężkiej pracy, jest dobrym duchem polskiego środowiska artystycznego Kanady, gdy działa za kulisami i jest dumą widzów gdy występuje na scenie; współpraca z nią to najwyższa nagroda autora i reżysera. Jest Agata Pilitowska-Borys, która pierwsza ukazała mi możliwości teatralne tkwiące w życiorysie i dziełach Tamary Łempickiej i jakże pięknie, a nie po raz pierwszy, zechciała podjąć trud grania roli w mojej sztuce. Jest Jerzy Pilitowski, bez którego produkcja tego przedstawienia - w dosłownym i praktycznym sensie tysiąca konkretnych prac i zabiegów - nie byłaby w ogóle możliwa. Jest Andrzej Wilman, znawca i mecenas kultury, który swoją opieką w szczególny sposób przyczynił się do pomyślnego przebiegu prób Tamary L. Jest wytrawny i umiejętny artysta, scenograf - Joanna Dąbrowska. Jest umiejętny i precyzyjny mistrz światła i dźwięku - Krzysztof Sajdak. Są kompozytorzy, drukarze, organizatorzy, są - co szczególnie ważne - światli i hojni sponsorzy i protektorzy: Senat R.P. w Warszawie, Konsulat R.P. w Toronoto, przedsiębiorcy, jak zawsze niezawodny LOT i Pekao, fundacja Mickiewicza, fundusze Państwa Tylkowskich, Czaplińskich, oraz dotacje licznych innych osób, firm, organizacji.

A przede wszystkim, jest wyrobiona, chłonna, zainteresowana polską sztuką polska publiczność. Chciałbym aby mieli państwo pełną świadomość swej wielkiej roli i odpowiedzialności, jaką w tak piękny sposób na siebie bierzecie. Przychodząc bowiem na polskie przedstawienie teatralne włączacie się w obieg kultury i tradycji polskiej, oraz w obieg energii duchowej ożywiającej tych wszystkich, którzy spektakl przygotowali. Włączacie się też, po prostu, do tej ciężkiej pracy, którą oni wykonują.

Pragnę wszystkim Państwu podziękować za to poczucie wspólnoty jaką wytwarzacie, za włączenie mnie do wspólnej pracy, za umożliwienie mi wspólnego zastanawiania się wraz z Wami nad istotnymi problemami sztuki i ludzkiej egzystencji. Chcę również podziękować Pani Kizette de Lempicka-Foxal, autorce przenikliwej i pełnej informacji biografii swojej matki. A przede wszystkim jej samej, wielkiej artystce, Tamarze Łempickiej - za jej obrazy, za jej inspirację. Nie ma jej już wśród nas, ale jej dzieła - a jest to przywilejem tylko największych artystów - trwają.

Tamara L. nie jest sztuką biograficzną o Tamarze Łempickiej, choć czerpie z jej życia i twórczości, oraz wykorzystuje jej malarstwo. U podstaw tego dramatu leżą jednak dwa rzeczywiste zdarzenia, które skupiły moją uwagę, gdy oglądałem jej obrazy i wczytywałem się w jej życiorysy.

Tak było: wielka malarka stojąc u szczytu sławy i powodzenia, będąc portrecistką arystokratów i milionerów, prowadząc życie bujne i ekscentryczne - postanawia pewnego dnia wstąpić do klasztoru. Wynika z tego malowanie Matki przełożonej w Parmie. Ten obraz zastanawia. Jest tak różny od tworzonych przez nią dotąd aktów indywidualnych i zbiorowych, portretów ludzi bogatych i sławnych. Czemu ten obraz powstałś Co naprawdę wydarzyło się bezpośrednio przed jego namalowaniemś O czym te dwie kobiety, tak diametralnie różne, rozmawiały, gdy jedna malowała a druga pozowałaś Czego szukała w swoim modelu malarka? Co chciała przekazać malarce zakonnica? Musiały tam padać pytania o powołanie artysty, o motywy dążenia do doskonałości - i w świecie i za klasztorną kratą - o wartość życia zmysłowego i życia duchowego, o twórczość artystyczną i o modlitwę, o źródła ludzkiej twórczej energii.

Tak było: u schyłku życia wielka artystka poleca spalić po śmierci swe ciało i wsypać prochy do meksykańskiego wulkanu. Skąd taki pomysł? Czy to tylko futurystyczny żart, natchniony przez Marinettiego w czasie biesiad płynących winem i absyntem w Paryżu w latach 1920-tych, w których Łempicka była gwiazdą, obok Andre Gidea, Jamesa Joyce’a, Jeana Cocteau i innych awangardowych artystów? Czy to rozrzucenie prochów nad-czynnym wciąż-wulkanem, to decyzja natchniona jakąś aztecką legendą o rytualnym wniebowstąpieniu w chmurze wybuchającego wulkanu? A może to sposób na zbudowanie sobie wiecznego tronu na Parnasie sztuki XX wieku? Czy to może filozofia utożsamienia się z naturą w duchu new age? A może jest to zakodowane gdzieś głęboko - w artystce pochodzącej przecież z Polski, z nad Wisły, z Europy - pragnienie dostania się choć tą drogą do nieba?

Zdarzenia z życia i dzieła malarskie Tamary Łempickiej nasuwają liczne pytania. Tamara L. je formułuje. Z pełnym zaufaniem przekazuję je publiczności Toronto, Mississaugi, Krakowa, a także innych miast i sal, gdzie rzecz ta będzie grana. Odpowiedzi pozostają otwarte - należą do widza.

TAMARA ŁEMPICKA (1898-1980), z domu Górska, urodziła się w Warszawie. W wieku lat osiemnastu wyszła za mąż za Tadeusza Łempickiego, którego nazwisko zachowała jako artystka, mimo rozwodu w 1928 r. Podpisywała obrazy także: Lempicka, De Lempicka, oraz De Lempitzki. Ich córką była Kizette, zamężna Foxal. Łempicka zaczęła studiować systematycznie malarstwo w wieku lat około dwudziestu, kiedy to osiadła w Paryżu. Już w parę lat póżniej uzyskała rozgłos jako uczestniczka pierwszej wystawy Art Deco w 1925 r. Niebawem została uznana za czołową przedstawicielkę tego stylu. Otrzymywała nagrody, zyskiwała lukratywne zamówienia portretów (które stały się jej specjalnością), wystawiała w najbardziej prestiżowych galeriach i muzeach, weszła do elity europejskich malarzy swego czasu. W 1939 r. wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych wraz ze swym drugim mężem baronem Raoulem Kuffnerem. Mieszkała w Hollywood, a następnie w Nowym Jorku, gdzie nie powiodły się jej próby odmiany stylu w kierunku surrealizmu i abstrakcji, a także wystawiania. Po śmierci Kuffnera (1962) przeniosła się do Houston, w pobliże mieszkającej tam córki. W 1973 odbyła się wielka retrospektywna wystawa jej dzieł w Paryżu. Rok póżniej, Łempicka osiedliła się samotnie w Cuarnevaca w Meksyku, gdzie zmarła (1980). Jej prochy - zgodnie z jej własnym życzeniem - zostały rozsypane nad kraterem wulkanu.

Kazimierz Braun